Komosę ryżową odkryłam podróżując po Stanach. Wcześniej zajadałam się kaszą jaglaną i bardzo mi jej tam brakowało. Zaczęłam kupować komosę, bo była tańsza od kaszy jaglanej. Eh, dziś doceniłabym to o wiele bardziej! Ale wtedy, komosa nie kojarzyła mi się z niczym ciekawym. Jej tekstura wydawała mi się zbyt wyrazista i gorzka w smaku by wykorzystać ją do czegokolwiek. Parę razy ją rozgotowałam, zjadłam z niesmakiem tęskniąc wciąż za jaglanką. Wszystko się zmieniło pewnego pięknego poranka w Nowym Orleanie.
To był ostatni dzień roku, a my szukaliśmy miejsca na śniadanie i kawę. Byliśmy totalnie wykończeni, po nieprzespanej nocy w hostelu, który swoją drogą, był jak wyciągnięty z filmu grozy. Ogrzewanie nie działało, woda w łazience też nie za ciepła… A tłumaczone nam to było tym, że w Nowym Orleanie przecież zawsze jest ciepło, a my, szczęściarze, trafiliśmy na najzimniejsze dni tego roku (to akurat była prawda, bo gdy wyjechaliśmy temperatura wzrosła do 20C). W każdym razie, hostel ten będziemy wspominać całe życie – zanim stał się on hostelem był bodajże sierocińcem, chociaż niektórzy mieszkańcy straszyli nas, że szpitalem psychiatrycznym. To wiele by tłumaczyło – przywiązane do stolika noże w kuchni, kraty przy każdych zewnętrznych drzwiach i bardzo specyficzni mieszkańcy, którzy wcale nie wyglądali na turystów. Ale nie tylko nasz hostel był dziwny, ale cała okolica. Zapytałam towarzysza mojej podróży, z czym kojarzy mu się Nowy Orlean…”Dziki zachód, tylko z lepszymi ulicami”, odpowiedział. Do tego należy dodać stare latarnie, obszarpane budynki i dziwnych ludzi. Pamiętam gdy przechodząc widzieliśmy wrzeszczącego pana, stojącego pod latarnią. Gdy zobaczył nas przestał wrzeszczeć. Wlepił w nas wzrok i nieruchomo patrzył.
W Nowym Orleanie są też miejsca urocze, a jest nim French Quarter, najstarsza i najbardziej znana francuska część miasta. Ponoć nie została bardzo zniszczona przez huragan Katrina (została otwarta już po miesiącu) i może dlatego też zachowała swój iście francuski urok. Szczerze, to czułam się tam bardziej francusko niż w Paryżu! Jak nakazuje Trip Advisor, odwiedziliśmy słynną Cafe du Monde, dla samego odhaczenia na Bucket liście. Staliśmy 40 minut w kolejce, a pączki (znaczy się, francuskie beignets) oddaliśmy bezdomnemu. To była pierwsza i ostatnia moja próba bycia prawdziwą turystką. Jeśli lubicie pączki to pewnie warto je zaliczyć, jeśli nie, to po prostu zajrzyjcie do wnętrza kawiarni. Gwarantuję, że to wystarczy by cofnąć się na chwilę do roku 1862 bez stania w kolejce.
Wracając do hostelu, przeznaczenie chyba tak chciało, że mieścił się on niedaleko HiVolt Coffee (jak się później okazało, jednej z najlepszych (jak nie najlepszej) kawiarni w Nowym Orleanie), co było dla nas prawdziwym wybawieniem. Przesiedzieliśmy tam niejeden poranek, przy niejednej kawie na mleku migdałowym i niejednym, bezglutenowym ciastku, dzięki czemu nie musieliśmy przebywać za dużo w hostelu. Do dziś pamiętam każdy szczegół z tej kawiarni. Pamiętam zapach świeżo mielonej kawy i uśmiechniętych ludzi – jednych zagadanych, drugich zapatrzonych w swoje laptopy. Miałam wrażenie, że to miejsce jest totalnie oderwane od reszty Nowego Orleanu, z którego mamy same dziwne wspomnienia. Wszystko było tam takie normalne, a ludzie niesamowicie przyjemni.
I to właśnie tam, owego słonecznego poranka, po wspomnianej wcześniej nieprzespanej nocy, spróbowałam po raz pierwszy miski pełnej zdrowych smakołyków. Była super sycąca, a jajka jeszcze płynne w środku, przyjemnie rozlewały się po sałatce. Chyba najbardziej zaintrygował mnie sos. Zrozumiałam, że w sałatkach z komosy to on jest bohaterem! Sałatka musi być mokra, nie ma nic gorszego niż sucha komosa!
Zróbmy to! Czyli przepis na wegańską sałatkę z komosą ryżową: klik